Opada kurz po konferencjach MEN w Wałbrzychu i Toruniu; widok, który się spod tego kurzu wyłania (jeśli mogę tak pociągnąć tę metaforę), jest dość nieprzyjemny.
Kiedy dziesięć lat temu stanowisko ministra edukacji powierzono politykowi skrajnie prawicowej, faszyzującej partii, myślałam, że to najgorsze, co może się oświacie w Polsce przydarzyć. Myliłam się. W tym przypadku historia powtórzyła się odwrotnie, niż w znanej frazie z Marksa: jak się okazuje, Roman Giertych był farsą (prawda, że ponurą i szkodliwą). Tragedia dopiero nadchodzi.
Przypomnijmy sobie ową ponurą farsę. Dziesięć lat temu, w maju 2006 roku, ministrem edukacji w ówczesnym rządzie Prawa i Sprawiedliwości został lider Ligii Polskich Rodzin, Roman Giertych. Ta nominacja wywołała społeczne protesty. Na ulicach Warszawy demonstrowali uczniowie i uczennice, studentki i studenci. W internecie list otwarty, z protestem przeciwko powierzaniu oświaty szefowi skrajnie prawicowej partii, napisany przez Agnieszkę Arnold, Irenę Dzierzgowską i Krystynę Starczewską podpisało prawie sto czterdzieści tysięcy osób.
Autorki listu pisały: „Roman Giertych w swojej działalności publicznej posługuje się językiem nienawiści i pogardy, głosi pochwałę przemocy, neguje wartość tolerancji. Jego doświadczenie pedagogiczne ogranicza się do reaktywowania Młodzieży Wszechpolskiej, organizacji nawiązującej do tradycji faszystowskich. Zgłaszane przez niego projekty dotyczące oświaty są absurdalne i groźne. Proponowane represyjne metody wychowawcze, odwrót od demokracji i dialogu, z pewnością nie rozwiążą żadnego z problemów polskiej szkoły”. Słowa, pisane w momencie, kiedy Giertych obejmował stanowisko, z perspektywy czasu brzmią jak bilans jego działalności.
Roman Giertych był ministrem od maja 2006 roku, do sierpnia roku 2007. W tym czasie zdążył, między innymi:
- zwolnić bezpodstawnie dyrektora Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, a następnie rozbić tę instytucję (nigdy nie odbudowano jej w dawnym kształcie: w 2010 roku połączono CODN i Centrum Metodyczne Pomocy Psychologiczno-Pedagogicznej w nowy Ośrodek Rozwoju Edukacji, będący już zupełnie czymś innym);
- podłubać przy egzaminach maturalnych: ogłosił tak zwaną „amnestię” dla osób, które nie zdały z jednego przedmiotu (uznaną za bezprawną przez Trybunał Konstytucyjny) oraz przesunął o rok wprowadzenie na maturze egzaminu z matematyki;
- zmienić kanon lektur, wprowadzając do niego min. więcej Sienkiewicza, „Pamięć i tożsamość” Jana Pawła II (zmiany w kanonie lektur – zwłaszcza próby usunięcia zeń Gombrowicza – stały się zresztą, skądinąd, jedną z oficjalnych przyczyn ostatecznego odwołania Giertycha z MEN);
- wprowadzić ocenę z religii do średniej ocen;
- ustanowić w MEN stanowisko doradcy do spraw promocji życia;
- zapowiedzieć zwiększenie nacisku na wychowanie patriotyczne w szkołach, wprowadzić program wycieczek „Miejsca pamięci narodowej” (plany były znacznie szersze, obejmowały min. Narodowy Instytut Wychowania czy oddzielenie historii Polski od historii powszechnej);
- wprowadzić program „Zero tolerancji dla przemocy w szkołach” (w tym: monitoring wizyjny szkół);
- ograniczyć swobodę nauczycielstwa w zakresie wyboru programów i podręczników (zmiana w Ustawie o systemie oświaty, nakazująca szkołom wybieranie szkolnego zestawu programów i podręczników na trzy lata);
- doprowadzić do wpisania do Karty Nauczyciela, że nauczyciel w związku z pełnieniem obowiązków służbowych korzysta z ochrony, przysługującej funkcjonariuszom państwowym;
- podjąć próbę wprowadzenia mundurków do szkół.
Jeśli spojrzymy na całość dokonań Giertycha zobaczymy, że zmian na poziomie ustawowym wprowadził mało, nieco więcej na poziomie rozporządzeń, najważniejszą przestrzenią jego działania były natomiast kolejne konferencje prasowe. To na nich zapowiadał, straszył, piętnował, potępiał i ogłaszał. Za wieloma z jego obwieszczeń nie poszły żadne konkretne zmiany prawne – a zarazem te właśnie kolejne obwieszczenia wprowadzały pewien określony język i sposób myślenia, które – i to warto podkreślić – odcisnęły się w oświacie trwałym piętnem.
Przede wszystkim Roman Giertych legalizował w szkołach język nienawiści – zwłaszcza język homofobiczny. Wielokrotnie i na różne sposoby wypowiadał się przeciw temu, co określał jako „propagowanie homoseksualizmu” (przy okazji wtrącając także wątki islamofobiczne, np. wtedy, gdy mówił, że „Jeżeli nie będziemy wzmacniać rodziny, to będziemy kontynentem zasiedlonym przez dbających o rodzinę przedstawicieli świata islamu”). Dyrektora CODN zwolnił za to, że rzeczony CODN wydał po polsku „Kompas”, czyli poradnik Rady Europy, dotyczący edukacji praw człowieka, w którym jeden scenariusz dotyczył orientacji seksualnej. Groził karami dyrektorom i dyrektorkom szkół, którzy pozwolą na „agitację gejowską”, czyli np. zaproszą do szkoły kogoś z organizacji broniących praw LGBT.
Wszystko to, wpisywało się przy tym w jego politykę „zarządzania strachem”: Giertych usilnie dążył do tego, by zastraszyć środowisko nauczycielskie i strachem wymuszać posłuszeństwo. Niekiedy, niestety, odnosił sukces: na przykład wtedy, kiedy w niektórych szkołach zaczęto zdejmować plansze, ilustrujące przebieg ewolucji homo sapiens (krytyka teorii ewolucji była konikiem wiceministra Orzechowskiego). Z drugiej strony na przykład Związek Nauczycielstwa Polskiego, który skądinąd także był obiektem ataków ministra oświaty, stawiał mu dzielnie opór – przy okazji broniąc tych, których Giertych atakował. Znakiem oporu stał się też list otwarty Marzanny Pogorzelskiej – nauczycielki, która napisała do Giertycha donos na samą siebie, deklarując, że uczyła, uczy i będzie uczyć o homoseksualizmie, ponieważ wspieranie nie-heteronormatywnych uczennic i uczniów uważa za część swoich zadań wychowawczych.
Przedmiotem ataków ministra edukacji stała się także młodzież jako taka. Od reklamówki LPR z 2006 roku, w której bramy szkoły zamykają się przed grupką „chuliganów”, poprzez (niezrealizowany) projekt Ośrodków Wsparcia Wychowawczego (w których miano izolować „trudną” młodzież), po program „Zero tolerancji”, Roman Giertych budował obraz nastolatek i nastolatków jako grupy przemocowej, którą należy poddać ścisłej (i również przemocowej) kontroli.
Sam Roman Giertych podsumował swój program deklarując, że opiera go na czterech „P”: patriotyzm, porządek, prawda, prestiż (nauczycieli). Przy czym (co akurat ważne z punktu widzenia sytuacji, z którą mamy do czynienia dziś), wiele z tego, co robił i mówił w sprawach programowych wpisywało się w PiS-owską politykę historyczną. Ale wpisywało się w sposób szczególny: na postawę, słowa i działania Romana Giertycha i Mirosława Orzechowskiego można spojrzeć jak na z lekka karykaturalne wyolbrzymienie działań i poglądów PiS. Czy jednak przypadkiem nie było tak, że Roman Giertych wypowiadał na głos rzeczy, których działaczom Prawa i Sprawiedliwości wypowiadać jeszcze wówczas nie uchodziło?
Powtórzmy raz jeszcze: większość działań MEN w czasach Giertycha polegała na zapowiedziach, ogłoszeniach, konferencjach prasowych i wywiadach. Pomysły pojawiały się i znikały. Stosunkowo niewiele z nich przyjęło ostatecznie kształt zmian prawnych, niektóre zmiany okazały się nietrwałe. Jednocześnie jednak po Romanie Giertychu pozostał specyficzny osad. Najtrafniej, zapewne, wprowadzoną przez niego zmianę podsumowała jedna z moich koleżanek nauczycielek, która powiedziała, że kiedy przed czasami Giertycha pracowała z i na rzecz uczennic i uczniów, należących do mniejszości seksualnych, nikt jej specjalnie w tym nie pomagał, ale też nikogo w szkole to specjalnie nie interesowało. Po Giertychu, jej działalność stała się dla szkoły problemem.
Dziesięć lat temu można było odnieść wrażenie, że PiS oddał sojusznikowi ministerstwo, które uważał za niezbyt istotne i pozwolił mu (do czasu) bawić się w nim w ważną osobę. Dziś jest inaczej. Dziś partia rządząca ma kompleksowy plan zmian w oświacie i dysponuje narzędziami, pozwalającymi wprowadzić absolutnie dowolne zmiany prawne w dowolnie krótkim czasie.
Nie będę omawiać w niniejszym tekście owego planu, przedstawionego w Toruniu i Wałbrzychu miesiąc temu i od tego czasu szeroko komentowanego. Wypunktuję jedynie kilka kwestii, istotnych z mojego punktu widzenia:
Przede wszystkim ważne i znaczące są, moim zdaniem, zapowiadane zmiany w szkolnictwie zawodowym. Częściowo stanowią one kontynuacją polityki poprzedniego rządu. Warto jednak zwrócić uwagę na parę niuansów:
- wiceminister Wargocka ogłosiła te zmiany w Wałbrzychu – w samym centrum jednej ze specjalnych stref ekonomicznych, które, mówiąc delikatnie, nie słyną z ochrony praw pracowniczych; partnerami w zmianach mają być pracodawcy, nie mówi się natomiast o związkach zawodowych;
- obecna ekipa (tak samo zresztą jak poprzednia) nie podejmuje tematu równości płci w szkolnictwie zawodowym – tymczasem badania, min raport koalicji Karat, pokazują, że w szkolnictwie zawodowym mamy do czynienia z wyraźną segregacją ze względu na płeć oraz że to „męskie” zawody okazują się lepiej płatne;
- niejasne są zapowiedzi, dotyczące „matury zawodowej” i zawodowych studiów wyższych – przede wszystkim nie wiadomo, jakiego rodzaju ogólne wykształcenie przewidziane jest dla uczniów i uczennic szkół „branżowych” i na ile planowany system ma być drożny, to jest umożliwiać zmianę ścieżki kształcenia.
Drugi projekt, bodaj najszerzej komentowany, to likwidacja gimnazjów. Znakomity pretekst do zmiany podstaw programowych i do wymiany kadr (przede wszystkim dyrektorek i dyrektorów szkół). A także, co moim zdaniem warto stale podkreślać, skrócenie o rok obowiązkowego powszechnego nauczania na poziomie ogólnym.
Reforma z 1999 roku miała na celu zwiększenie równości w dostępie do edukacji, w tym do studiów wyższych. Cel obecnej reformy jest dokładnie przeciwny. Projekty, które wypunktowałam, rozpatrywane łącznie, wskazują moim zdaniem, że kolejne zmiany będą wzmacniać, zamiast osłabiać, segregacyjną rolę systemu oświaty, czyli utrudniać zamiast ułatwiać, dostęp do wszechstronnego wykształcenia. Nawiasem mówiąc, cofnięcie sześciolatków do przedszkoli (nawet jeśli tu akurat chodziło przede wszystkim o zaspokojenie roszczeń ważnego dla PiS partnera) prawdopodobnie ten efekt wzmocni: sześciolatki zajmą miejsca młodszym dzieciom.
Tu zapewne potrzebny jest krótki komentarz. W ciągu ostatnich piętnastu lat mieliśmy w Polsce do czynienia z prawdziwym, a zarazem niedoskonałym, boomem edukacyjnym. Radykalnie wzrosła liczba osób z wyższym wykształceniem. Trochę osłabło – choć wciąż chyba niewystarczająco – zjawisko „dziedziczenia” wykształcenia rodziców. Jednocześnie zaś przez te same piętnaście lat przez cały kraj przetaczała się fala krytyki pod adresem tego edukacyjnego sukcesu. Dla moich rozważań najważniejsze są dwa punkty tej medialnej krytyki, które dają się streścić w (często powtarzanych w mediach, także przez profesurę) zdaniach: „nie wszyscy muszą mieć wyższe wykształcenie” oraz „skoro wzrosła liczba studentów, oczywiste jest, że ich jakość musiała spaść”.
Z pierwszym zdaniem byłabym się nawet w stanie zgodzić, gdyby dało się je zinterpretować tak oto: „nie każdy musi mieć tytuł akademicki, dobre wykształcenie można mieć i bez stopni naukowych”. Problem w tym, że to zdanie znaczy jednak coś zupełnie innego. Najprościej ujął to niegdyś w wystąpieniu na konferencji edukacyjnej dr Łukasz Stankiewicz, zwracając uwagę na to, jak często piewcami powrotu do zawodówek są osoby, które same mają tytuły naukowe – i jak niewiele z tych osób posłałoby do tychże zawodówek własne dzieci. Innymi słowy, uważam, że polska debata o edukacji jest skażona elitaryzmem – i że, paradoksalnie, pozornie „pro-ludowy” PiS właśnie na tym elitaryzmie gra, powracając do czteroletniego liceum.
Drugie z przytoczonych przeze mnie zdań jest uzupełnieniem pierwszego – i zarazem rodzajem samosprawdzającej się przepowiedni. Zwalnia uczących – zwłaszcza wyższe uczelnie – z odpowiedzialności za te i tych, które i którzy najbardziej potrzebują naszego dydaktycznego wsparcia.
Nie potrafię powiedzieć, na ile ekipa kierująca dziś ministerstwem edukacji, jest kompetentna, tj na ile, na przykład, zna prawo oświatowe, realia zarządzania oświatą, czy badania i raporty. Innymi słowy: na razie trudno jednoznacznie ocenić, jakie zmiany zostaną wprowadzone i jakie będą ich konsekwencje, nie ma bowiem jeszcze nawet projektów ustaw. Uważam jednak, że obecna ekipa ma pewną wizję systemu oświaty, nawet, niestety dość spojną: systemu, który kreować ma wąską grupę ludzi wykształconych i rzesze pracowników, „skrojonych” pod potrzeby pracodawców.
Są oczywiście w zapowiedziach MEN pewne sygnały, które takiej wizji przeczą: przede wszystkim najsensowniejszy projekt, czyli ten dotyczący wspierania czytelnictwa. Są także pewne sygnały, pozwalające się domyślać, że podstawą wykształcenia ogólnego będzie bardzo specyficznie rozumiana historia (polityka historyczna jest jednym z kluczy sukcesu skrajnej prawicy w Polsce). Pojawiają się bardzo niejednoznaczne zapowiedzi dotyczące obecności w szkole organizacji pozarządowych: z jednej strony projekt tygodnia wolontariatu, z drugiej zaś sugestie, dotyczące tego, że pewne organizacje mogą być mniej mile widziane. Zrobiono ukłon w stronę „nowoczesności” rozumianej jako cyfryzacja, ale nie padło bodaj żadne zdanie na temat edukacji seksualnej i prozdrowotnej (w to, że akurat edukacja seksualna znajdzie się w podstawach programowych do godzin wychowawczych – jedna z bardziej kuriozalnych zapowiedzi – jakoś nie wierzę). Znaczące jest wreszcie, moim zdaniem, milczenie MEN w sprawie całego pakietu zagadnień, związanych z równością i (anty)dyskryminacją, zagadnień poruszanych od lat przez organizacje kobiece, LGBTQ, antydyskryminacyjne i inne. Mówiąc wprost: obawiam się, że o edukacji równościowej możemy zapomnieć.
Przemysław Sadura, w komentarzu do projektów MEN, napisanym dla Krytyki Politycznej, postawił bardzo interesującą tezę – że mianowicie, proponując de facto powrót do systemu 8+4 plus zawodówka, PiS nie tylko przywraca system rodem z PRL, ale robi to, bo gra na pewnym sentymencie, na tęsknocie, z jaką część społeczeństwa ów PRL wspomina. Jeśli dr Sadura ma rację, byłby to doskonały przykład na to, że język dzisiejszej opozycji jest w istocie odklejony od wyobrażeń czy sentymentów znacznej części społeczeństwa. W owym języku opozycji (upraszczając nieco) PRL i „komuna” występują jako największe zło. Argumentum ad comunam, jeśli mogę tak to nazwać, kończy każdą dyskusję. Być może, zamiast wciąż straszyć powrotem do przeszłości (który nie nastąpi, choćby dlatego, że PiS nie jest PZPR, tylko partią, która znakomicie potrafi grać w grę neoliberalnej gospodarki z dodatkiem narodowej ideologii) trzeba przypomnieć sobie, że słowo „komuna” ma swój źródłosłów w łacińskim słowie oznaczającym wspólnotę. I że prawdziwym wyzwaniem dla edukacji dziś jest wymyślenie takiego systemu, który włączy nasze uczennice i uczniów w wielką wspólnotę światowej kultury, a dzięki temu także na poziomie naszego konkretnego społeczeństwa da im narzędzia, które pozwolą wykorzenić zarówno ksenofobię, jak i elitaryzm – będące w istocie dwiema stronami tej samej monety.
Raport Społecznego Monitora Edukacji, podsumowujący działania Romana Giertycha jako ministra edukacji:
http://www.monitor.edu.pl/raport2007/
Przemysław Sadura „Można naprawiać mądrzej”
http://m.krytykapolityczna.pl/artykuly/edukacja/20160629/sadura-mozna-naprawiac-madrzej