Reforma wdrażana jest od prawie 4 miesięcy – przez ten czas do szkół trafiały i nadal trafiają towarzyszące jej podręczniki. Większość z nich treściowo pokrywa się z podręcznikami z gimnazjum. To jednak zdaniem resortu edukacji zupełnie nic złego.
Minister Maciej Kopeć, po zwięzłym referacie na temat zadań wykonanych w ramach reformy edukacji, otrzymał kilkanaście pytań od uczestniczącej w spotkaniu strony społecznej.
Jedno z pierwszych dotyczyło zawartości podręczników – podręczniki dla siódmej klasy były identyczne jak te, które otrzymywali uczniowie w gimnazjum. W niektórych przypadkach książki miały nawet takie same okładki. Wyjaśnienie ministerstwa zadziwia. Wielokrotnie powtórzono, że oczywiście, podręczniki zawierają liczne powtórzenia materiałów, które były wykorzystywane w gimnazjach, nawet całe skopiowane fragmenty. Zdaniem resortu – ma to jednak swoje uzasadnienie – nie wszystkie elementy podstaw programowych w gimnazjach, były złe. To stanowisko potwierdził przedstawiciel wydawców – tak szybkie przygotowanie podręczników było możliwe tylko dlatego, że wykorzystano materiały z poprzednich podręczników. Oficjalnie uzyskaliśmy więc wypowiedź ze strony resortu, że zarówno podstawa programowa, jak również podręczniki, powstały na zasadzie „kopiuj/wklej”. Rozumiemy zatem, że likwidacja gimnazjów, wynikająca z tego nauka na zmiany, nauczyciele pracujący w kilku szkołach (efekt rozdzielenia „przyrody” na osobne zagadnienia), czy – co najważniejsze – skrócenie nauki ogólnej o rok – to wszystko było potrzebne po to, żeby zmienić w podręcznikach tylko niektóre fragmenty. Sami przedstawiciele resortu to przyznali – podstawa i podręczniki dla gimnazjów były „dobre”, dlatego w nowych, dla ośmioletnich podstawówek, zmieniono tylko fragmenty i ze „starych” obficie korzystano. Coś jednak się nie zgadza, czy nie słyszeliśmy od listopada 2015 roku, że gimnazja źle kształcą? Jeśli źle kształcą, to mają złe podstawy programowe i podręczniki…. które teraz okazały się na tyle wartościowe, że można z nich kopiować całe rozdziały i okładki? Jaki zatem jest i był cel reformy?
Minister Kopeć wyjaśniał następnie, że pierwsze spotkanie z wydawcami odbyło się we wrześniu 2016 roku a wydawcy zgłosili swój harmonogram prac. Przedstawiciel wydawców potwierdził że do tej pory wydrukowano 34 miliony książek. Pytaliśmy zatem także o wersje on-line podręczników, wychodząc z założenia, że jeśli wydawnictwo podpisało z autorami odpowiednie umowy licencyjne, to udostępnienie wersji elektronicznych materiałów jest sprawą całkowicie pozbawioną komplikacji. Z ust ministra otrzymaliśmy jednak informację, że udostępnienie wersji cyfrowych podręczników „jest wolą wydawnictwa”. Przypomnijmy, resort edukacji stawia oficjalnie na cyfryzację, rozwój Ogólnopolskiej Sieci Edukacyjnej, program „Aktywna tablica” (choć ja wolałabym w szkole aktywnego ucznia, a nie tablicę) a podręczników w wersji cyfrowej nie ma i nie jest to dla decydentów oświatowych żadnym problemem. Pozostaje pytanie o „wolę wydawnictwa” – dlaczego materiały, które powstają za pieniądze podatników, są „wolą wydawnictwa”, dlaczego to wydawcy zapraszani są do resortu jako partnerzy w sprawie podręczników w pierwszej kolejności? Rozumiemy, ktoś podręczniki musi przygotować, ale wydawcy, także jako podmioty rynkowe – są wykonawcami decyzji ministra a nie równoprawnymi decydentami w tej kwestii. Zdajemy sobie sprawę z tego, że wydawcy także mieli do wykonania niełatwe zadanie, jeśli podręczniki nie byłyby gotowe na czas, na nich spadłaby cała odpowiedzialność. Zastanawia nas jednak to, że resort gotów był spotykać się z wydawcami, ale nie był w stanie uwzględnić w pracach nad podstawą programową licznych opinii merytorycznych, które wpłynęły w toku konsultacji. Zasadnicze pytanie – czy na kształt reformy systemu szkolnictwa jedyny wpływ powinni mieć urzędnicy i wydawcy, czy może jakieś zdanie w tej kwestii powinni mieć także specjaliści, eksperci, nauczyciele i niezależni eksperci?
Do danych prezentowanych przez sam resort, pokazujących, że do 30 czerwca 2017 r. dopuszczonych jest 125 podręczników (w większości dopuszczenia w czerwcu) , a po 30 czerwca 65 podręczników (w większości dopuszczenia z sierpnia), nikt się nie odniósł. Są to dane istotne z tego względu, że numer dopuszczenia nie oznacza wydrukowanej książki – w tym wypadku, 1/3 podręczników trafiła do puli wyboru już po rozpoczęciu nauki w szkole – nauczyciele mieli więc mocno ograniczoną decyzję w wyborze materiału. „Wolność wyboru” tak chętnie przywoływana w resorcie, w przypadku nauczycieli miała zatem mocno ograniczony charakter.
Nie uzyskaliśmy także odpowiedzi na pytanie, co resort edukacji planuje zrobić za trzy lata – na tyle zaplanowanie korzystanie z każdego z podręczników. Już teraz okazuje się, że pojawiają się w nich błędy, nie wiemy, czy – kiedy podręczniki trzeba będzie wymienić na nowe – te błędy zostaną poprawione a podręczniki zaktualizowane.
Minister Kopeć podkreślił, że kryterium dopuszczenia było to, czy podręcznik jest zgody z podstawą programową, nie dowiedzieliśmy się jednak, jak na poziomie ministerialnym kontrolowana jest jakość podręczników. Co prawda wydawcy zapewnili, że powadzą własne badania nad jakością podręcznika – ale w związku z tym, że są to podmioty prywatne, nie mamy możliwości sprawdzenia czy i jak ten proces przebiega. Jakość podręczników nie może leżeć jedynie w kompetencjach wydawców – a z tym de facto mamy do czynienia.
W końcowej części spotkania, w czasie dyskusji o wadze szkolnego tornistra, przewodniczący Dolata stwierdził, że „prawidłowo umieszczony w plecaku podręcznik, nie obciąża kręgosłupa ucznia”. Z wyjaśnieniami w tym tonie w dyskusji o sensowności reformy edukacji, spotykamy się niestety dość często.
Iga Kazimierczyk